Data aktualizacji: 23 marca, 2022
Kiedy zaczynałam pracę w nieruchomościach wyobrażałam sobie siebie będącą „zawsze i wszędzie”. Wiedziałam, że to nie jest łatwa praca i, że będzie wymagała ode mnie dużej elastyczności czasowej, ciągłej dyspozycyjności, niezależnie od tego, czy jest piątek, czy przysłowiowy „świątek”. Zdarzało się, że na rodzinnych przyjęciach typu wesele siedziałam w samochodzie z laptopem i czasem do rana prowadziłam rozmowy z drugim końcem świata, bo klient mieszkał w USA lub w Australii. Były to negocjacje, albo zdalna pomoc i instrukcje dotyczące czynności formalnych, jak na przykład klauzula „apostille„. Naturalnym było dla mnie, że to ja musiałam się dostosować. Goście weselni, wychodząc z przyjęcia, radośnie stukali w szybkę mojego auta, żegnając się serdecznie.
Zmęczenie i ilośc formalności niejednokrotnie powodowały wpadki, jak na przykład zaśnięcie na Skype podczas, gdy klient poszedł kopiować dokumenty, które nazajutrz miał wysłać do Polski. Chcąc wszystkiego dopilnować, nie chciałam opuścić nawet jednego punktu formalności więc, gdy na łączach zapadała cisza, robiło się błogo i smacznie sobie zasypiałam.
Większość zdarzeń w życiu agenta nieruchomości to jednak historie dość nagłe i zaskakujące. Z tego właśnie powodu w tym zawodzie warto zwracać uwagę na to, w co się ubieramy, a przede wszystkim – co wkładamy na stopy. Jako miłośniczka „szpilek” czułam się w nich dobrze. Robiłam w nich długie dystanse i doszłam do takiej perfekcji, że w tamtym czasie mogłabym w nich dreptać zaraz za Robertem Korzeniowskim. Zdarzył się jednak kiedyś bardzo upalny dzień, kiedy w drzwiach stanął zdecydowany klient. Przyleciał biznesowo do Polski, na jeden dzień i zakomunikował, że chce zobaczyć wszystkie lokale biurowe, które mamy w Centrum Warszawy. Obeszłam z nim piechotą wszystkie lokale na Placu Konstytucji, Placu Zbawiciela, na ulicy Mokotowskiej, Placu Trzech Krzyży, Rozbrat. Doszliśmy do Tamki, żeby potem znowu wrócić na Rozbrat, a przy okazji zobaczyć lokale na Książęcej. Finalnie rozstaliśmy się przy Parku Rydza Śmigłego. Umęczona upałem i dystansem, który zrobiłam – doszłam do fontanny, zdjęłam szpilki i weszłam do wody. Z bólu kręciło mi się w głowie, a upał potęgował wszystkie dolegliwości. Moje stopy wyglądały jak przymocowane do nóg dwie, krwawe kule, dostałam więc nauczkę, że praca w nieruchomościach to nie jest biurowa praca w szpileczkach i białej koszuli. Takich spacerów zaliczyłam w swoim zawodzie jeszcze wiele, ale pokornie, zawsze w delikatnych butach, żeby móc przejść Warszawę wzdłuż i wszerz. Warszawa jest mocno zatłoczona, więc spacery są często dobrą alternatywą dla tak zwanych „objazdówek”, podczas których traciłam czas na stanie w korkach i szukanie miejsca do parkowania. Jeśli dodatkowo klient sam wybierał spacer – chciałam być zawsze gotowa do tych wędrówek.
Praca agenta nieruchomości wymaga często niezwykłej aktywności i wyjątkowego zacięcia. Nie lubiłam przekładać terminów prezentacji ze swojego powodu, nawet jeśli okoliczności nie były zależne ode mnie. Kiedy zadzwonił klient z Korei Południowej, chcący zobaczyć dom na wynajem przy ulicy Rosochatej na Wilanowie, zostałam poinformowana, że przyleci do Polski jedynie na kilka godzin i w międzyczasie chce zobaczyć nieruchomość, a potem wylatuje w dalszą podróż. Był w kadrze zarządzającej jednej z największych firm na świecie, więc dla niego „wpaść” samolotem na kilka godzin do Polski było niemal analogicznie tym, czym dla nas podjechanie tramwajem z Żoliborza na Wierzbno. Wiedziałam, że nie ma takiej możliwości, aby przełożyć spotkanie lub się na nie spóźnić, dlatego zostawiłam sobie dużo czasu na dotarcie na miejsce, aby żadne wypadki i „wypadeczki” po drodze nie uniemożliwiły mi dotarcie na czas. W tym czasie odbywały się remonty na ulicy Powsińskiej, na wysokości miasteczka Wilanów. W związku z tym tworzyły się duże korki. Kiedy dotarłam na pętlę autobusową szybko zdałam sobie sprawę, że mogę nie dotrzeć na czas ani autobusem, ani samochodem. Miałam niewiele ponad godzinę czasu na dotarcie na miejsce. Wbiłam szybko w mapę odległość, żeby sprawdzić, ile zajmie mi dojście na miejsce…piechotą. GPS pokazał mi, że zdążę w godzinę jeśli teraz ruszę. Zdecydowałam się więc nie ryzykować i dziarsko ruszyłam w drogę. Spacer był z początku przyjemny, ponieważ minęłam Pałac, a potem szłam kameralnymi uliczkami starego Wilanowa. Kiedy jednak skończyły się zabudowania, skończyła się również kostka brukowa i dobra pogoda. Przede mną rozciągała się polna droga, a na niebie zaczęło się mocno chmurzyć i zerwał się wiatr. Była to wczesna wiosna więc po jakimś czasie ta urocza, polna droga stała się jednym, wielkim błotem. Szłam jednak dzielnie w eleganckim płaszczu i wypastowanych kozakach, z białą, elegancką teczką w ręce, bo pomyślałam, że poddam się dopiero wtedy, kiedy będę w sytuacji bez wyjścia. Na polach było pusto, raz jeden mijałam tylko dwoje, starszych ludzi, którzy stali na polu i patrzyli na mnie jakbym wypadła z samolotu, prosto w pole.
Zrobiłam pieszo prawie sześć kilometrów. Kiedy doszłam do końca wyglądałam tak, jakbym mieszkała na bagnach od miesiąca. Uratowało mnie małe lusterko, wilgotne chusteczki, którymi umyłam dłonie, płaszcz i buty. Cudem rozplątałam włosy, umalowałam usta i zjawiłam się punktualnie pod bramą, jak gdyby nigdy nic. Klientowi dom się spodobał i zapewne by go wynajął, gdyby nie to, że żona wybrała dom po drugiej stronie ulicy 😊
Oprócz dużej aktywności fizycznej, praca ta wymaga bardzo wiele cierpliwości, zrozumienia i empatii. Bardzo często agent staje się powiernikiem osobistych problemów ludzi, z którymi pracuje. Poznajemy historie naszych klientów, niekiedy są one smutne, innym razem zabawne. Kiedy znajomi prosili, abym opowiedziała o tym, o co pytają klienci opowiadałam wybiórczo to, co zapadło mi w pamięć. Dla nas, agentów zupełnie zrozumiałym jest to, że jeśli ktoś chce kupić mieszkanie, czy dom i wydaje na to swoje oszczędności lub bierze kredyt – chce wyeliminować jakiekolwiek, późniejsze rozczarowania. Zdarzyło mi się, że klientka zadała pytanie, czy w mieszkaniu można zmienić ekspozycję. Innymi słowy, czy można zachód zamienić na wschód. Takie pytania nie wynikają z ignorancji, czy niewiedzy. Ludzie często po prostu głośno myślą i choćby były to najbardziej abstrakcyjne pomysły – dobry agent przyjmie to ze zrozumieniem. Jeden z klientów głośno się zastanawiał, czy można drugie piętro przerzucić na wyższe. Bardzo mu się podobał apartament, który oglądał, ale na wyższych piętrach było więcej światła i piękniejsze widoki. Wypowiadał więc po prostu, na głos swoje życzenia 😉 Tym bardziej więc nie dziwiły pytania typu: „czy można dobudować balkon?”, bo choć to nadal mało realne, takie rozwiązanie byłoby już łatwiejsze do zrobienia, aniżeli zamiany stron świata 😉
Kiedy kupujemy mieszkanie swoich marzeń, chcemy czuć się w nim dobrze i pragniemy móc w nim realizować swoje pasje. Klienci chcieliby zatem nie tylko móc tam czytać książki, słuchać muzyki, ale też … ganiać gołębie, czy łowić ryby 😉 Komunikują więc swoje potrzeby na głos i choć wielu może to dziwić – któż miałby lepiej nie zrozumieć ich potrzeb niż agent nieruchomości? Ku zaskoczeniu wielu udało się kiedyś połączyć mieszkanie w bloku z posiadaniem gołębnika. Klient zamieszkał na Ursynowie, a ponieważ pracował pod Piasecznem agent znalazł dla niego małą działkę, poza miastem, na której mógł hodować swoje ulubione ptactwo. Żona z dziećmi była zadowolona z mieszkania w dobrze skomunikowanej lokalizacji, a Pan codziennie, po pracy jeździł do swoich gołębi, którymi za dnia opiekował się nowo poznany sąsiad – też gołębiarz 😉
Praca agenta to środowisko również dla trudnych przypadków i nie całkiem śmiesznych. Osobiście obsługiwałam kiedyś jedną z agencji PR, która szukała dla siebie siedziby. Wybrali lokal, który spodobał im się od samego początku i byli gotowi podpisać umowę najmu od zaraz. Widząc, jak bardzo im zależy, od razu przystąpiłam do weryfikacji prawnej lokalu, aby upewnić się, że interesy moich klientów zostaną zabezpieczone. W trakcie odkryłam, że Pan, który podawał się za właściciela – w świetle obowiązujących przepisów nie jest nim i nie może nim w żaden sposób dysponować. Nie wynikało to jednak jasno z dokumentów i klienci sami, nie będąc prawnikami mogli tego nie zauważyć. Kiedy pseudo właściciel zorientował się, że wiem postanowił jak najszybciej spotkać się z klientami i namówić ich do podpisania umowy. Zabarykadował się z nimi w lokalu (dosłownie), nie chcąc mnie wpuścić do środka. Wytrwale jednak czekałam i wysłałam wiadomości do klientów, żeby pod żadnym pozorem niczego nie podpisywali. Po około dziesięciu minutach w końcu otworzył drzwi i udawał zdziwionego moją obecnością. Na szczęście nie doszło do podpisania czegokolwiek, a moi klienci nie zdążyli wnieść tam swoich sprzętów komputerowych, choć wszystko mieli zapakowane już w aucie. Sytuacja była bardzo dynamiczna, bo bardzo im zależało na wynajęciu tego lokum. Po wyjściu okazało się, że … mimo wszystko chcą wynająć lokal. Zlecili mi zatem sporządzenie umowy, czego odmówiłam, gdyż byłoby to niezgodne z prawem. Na szczęście, finalnie po rozmowie ze mną i konsultacji z prawnikiem odstąpili od jakichkolwiek, dalszych czynności.
Praca w nieruchomościach to oczywiście nie tylko sytuacje abstrakcyjne, trudne i stresujące. Bywa również wyjątkowo zabawnie. Kiedy tylko zaczęłam pracę w nieruchomościach, trafiła z klientami do mieszkania jednego z dawnych, wysoko postawionych urzędników jeszcze z czasów PRL. Kiedy weszliśmy do mieszkania, wszystkim nam wręczono ręcznie uszyte „kapcie” z wzorzystej flaneli. Właściciel poprosił nas, abyśmy w jednym rzędzie posuwali się naprzód. Aby jednak te „ochraniacze” pozostały na stopach, należało szurać po posadzce. Razem z klientami więc szuraliśmy sobie wdzięcznie we flanelowych nakryciach stóp. Moja klientka, która „szurała” za mną, płakała ze śmiechu patrząc w dół widząc, że z tych wszystkich naszych „kapci” uśmiechają się do nas misie, kaczuszki, świnki i żabki. Mieszkania nie kupili, ale spotkaliśmy się jeszcze kilka lat później na kolejnej prezentacji i zawsze to wspomnienie wywoływało nasz uśmiech.
Innym razem, posiadałam klucze do jednego z pięknych, warszawskich apartamentów. To zdecydowanie atut umów na wyłączność, gdyż nie musiałam nikogo, dodatkowo fatygować na prezentację. Kiedy otworzyłam drzwi, klienci zachwycali się wnętrzem, zdobieniami i wspaniałymi, efektownymi wnętrzami – częstymi w przedwojennych kamienicach. Kiedy doszliśmy do sypialni głównej wszyscy zamilkliśmy, podobnie jak para, którą zastaliśmy w łóżku. Okazało się, że to jeden z synów właściciela, który w tajemnicy przed ojcem chciał spędzić romantyczne chwile ze swoją dziewczyną. Wyszliśmy z sypialni bez pytań, bo były one zbędne. Nie chcieliśmy dodatkowo stawiać młodych ludzi w niezręcznej sytuacji. Klienci apartament kupili, bo zgodnie stwierdzili, że jeśli było ono uroczym gniazdkiem dla młodych, zakochanych ludzi (a tak faktycznie było) to jest to na pewno dobry znak 😉
Każdy zawód ma swoje niuanse. Bywają one czasem dużym wyzwaniem, ale to jeden z zawodów, który można łatwo pokochać. Agenci, kochający swoją pracę są dla swoich klientów często „attache” – asystują, doradzają, wspierają, chronią, a przede wszystkim rozumieją i nigdy nie oceniają ludzkich słabości. Wielu agentów obsługuje całe rodziny, a nawet kolejne pokolenia. To dobrze, gdy klient lubi swojego agenta, dobrze się przy nim czuje. Taki agent powinien być często kimś więcej niż doradcą, to taki dobry druh dobrych inwestycji. Większość ludzi pracujących w tym zawodzie naprawdę kocha swoją pracę i nie wyobraża sobie zostawić swoich klientów. Oczywiście, każda branża może pochwalić się zarówno perłami jak i obciążającymi kamieniami. Zdarzają się oczywiście tacy, którym brakuje zwykłej sympatii dla ludzi i nie liczy się dla nich nic, poza liczbami. Pieniądze są ważne dla obu stron, nie są filozofią życiową, ale wszyscy ich potrzebujemy i chcemy dbać o swoje finanse. Jednak jeśli do zmysłu biznesowego dodamy sympatię do innych ludzi i do różnorodności, a wszystko posypiemy szacunkiem i zrozumieniem – powstanie agent idealny 😉
Autor artykułu:
OBSERWUJ NAS: